Wylot
Nasze wakacje rozpoczęły się w Berlinie, w którym doznania kulturalne mieszały się z kulinarnymi. Jajka po benedyktyńsku i żeberka były wspominane jeszcze przez kilka kolejnych dni :)
Sam wylot z Berlina do Zurichu odbył się z drobnymi bagażowymi problemami. Mieściliśmy się co prawda w limicie bagażowym, ale mieliśmy za mało sztuk bagażu co groziło dość sporymi dodatkowymi kosztami. Na szczęście udało się dokupić dodatkową walizkę i reszta podróży do Zurichu i po przesiadce do Dar el Salam, odbyła się już bez większych problemów. Jedynym urozmaiceniem podczas podróży było międzylądowanie w Nairobi (Kenia), gdzie część pasażerów wysiadła a reszta przyglądała się grupie sprzątającej samolot :) Po godzinie ponownie wystartowaliśmy kompletnie nieświadomi jak duży wpływ ten epizod będzie miał na naszą podróż powrotną.
Przed samym lądowaniem stewardessy rozdały nam karty wjazdowe, w których musieliśmy wpisać m.in. po raz pierwszy i bynajmniej nie po raz ostatni nasze nazwiska i numery paszportów.
Po wylądowaniu w Dar el Salam dość sprawnie przebiegł proces kupna wizy i odbiór bagażu. W najbliższym kantorze wymieniłem trochę dolarów na tutejszą walutę i w ten sposób na kilka dni stałem się milionerem :)
Przed lotniskiem, z naszym nazwiskiem na kartce, czekała mocno wyluzowana Pani, która po przywitaniu zapakowała nas do busa i zawiozła do hotelu. Pani była bardzo sympatyczna, ale zachowywała się tak jakby właśnie coś dobrego wypaliła. Z czasem okazało się, że część kobiet w Tanzanii tak po prostu ma i już. Mówią powoli i jeszcze wolniej chodzą co było szczególnie zauważalne w restauracji :)
Następnego dnia, po niezbyt rewelacyjnym śniadaniu zapakowaliśmy się ponownie do busa i wróciliśmy na lotnisko. Podczas samej jazdy zapamiętałem jeden obrazek, ludzi strzygących trawniki maczetami.
Na lotnisku dla awionetek przeszliśmy kolejną oprawę bagażową, z prześwietlaniem bagażu, ściąganiem paska od spodni itp. włącznie. Oczywiście nie obyło się bez ponownego wypisywania imion, nazwisk i numerów paszportów. Nie wiedzieliśmy czy zmieścimy się w limitach bagażowych dlatego też oczekiwanie na wylot odbyło się w lekko nerwowej atmosferze. Po ok. 30 minutach wyszliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do autobusu. Autobus ruszył, przejechał ok. 50 metrów, zatrzymał się, ...i wszyscy wysiedliśmy i już na piechotę przeszliśmy jakieś 100 m dzielące nas od awionetki. Nie wiem jaki był tego cel, może jakieś przepisy ? Poza nami i rzecz jasna pilotem nikt więcej nie leciał.
W końcu się udało i nawet miękko wylądowaliśmy. Za oknem widać zabudowania lotniska :)
Po wypakowaniu naszych bagaży co ze względu na gabaryty nie było taką prostą sprawą poznaliśmy naszego kierowcę i przewodnika Justina, który pomógł nam zataskać nasze bambetle do klasycznego, żywcem wyjętego z przyrodniczych filmów, Landrovera.
Co prawda wylądowaliśmy już na terenie Parku narodowego Mikumi, ale niestety musieliśmy się cofnąć do bramy wjazdowej aby dokonać kilku niezbędnych formalności, np. wypisania naszych imion i nazwisk i numerów paszportów :) Niby prosta operacja trwała prawie godzinę - Hakuna Matata :) Na pocieszenie było wifi, dzięki któremu mogliśmy dać znać, że żyjemy.
Safari
Nasz pierwszy game drive rozpoczęliśmy od lekkiego lunchu w bliżej położonym campie. Jedzenie i sam camp był OK, ale z naszym docelowym miejscem noclegu przegrywał w przedbiegach. Po posiłku zaczęło się upragnione safari, które spełniło w 100% nasze oczekiwania.
Tego dnia widzieliśmy oczywiście sporo innych zwierzaków ale fajniejsze ujęcia udało nam się zrobić dopiero następnego dnia.
Po południu dojechaliśmy do campu, w którym mieliśmy spędzić kolejne dwie noce. Po dopełnieniu formalności, czyli wypisaniu imion, nazwisk, numerów paszportów itd. poszliśmy do naszych kwater.
a to oznacza, że dla naszej czwórki były ciut za małe. To z kolei oznaczało, że nasze grzeczne inaczej dziewczęta zamieszkały w osobnym namiocie a to z kolei wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój. Dorotę trochę mniej jak sobie uświadomiła, że obóz nie ma żadnego ogrodzenia i jedynym co będzie odgradzać nas od krwiożerczych zapędów dzikich zwierząt jest płótno namiotu :)
Na szczycie wzgórza był bar i restauracja i najfajniejszy widok na okolicę. Można było wyciągnąć nogi na stole, wziąć drinka w jedną rękę, lornetkę w drugą rękę i obserwować zwierzaki przy wodopoju. Brakowało jedynie korkowego kapelusza na głowie i czarnoskórego lokaja w liberii :)
Safari dzień drugi
Noc przebiegła spokojnie, jedynie raz zbudził nas ryk lwów. Z dochodzących odgłosów można było wywnioskować, ze są w niewielkiej odległości od naszych namiotów. Chciałem nawet wyjść z latarką i to sprawdzić ale Dorota kategorycznie zabroniła mi się ruszać z łóżka :) Gdy się zbieraliśmy rano na śniadanie, widzieliśmy leżącą przy wodopoju jedną z lwic.
Po naprawdę pysznym śniadaniu zapakowaliśmy się do landrovera i ruszyliśmy w trasę.
Nasze wakacje rozpoczęły się w Berlinie, w którym doznania kulturalne mieszały się z kulinarnymi. Jajka po benedyktyńsku i żeberka były wspominane jeszcze przez kilka kolejnych dni :)
Sam wylot z Berlina do Zurichu odbył się z drobnymi bagażowymi problemami. Mieściliśmy się co prawda w limicie bagażowym, ale mieliśmy za mało sztuk bagażu co groziło dość sporymi dodatkowymi kosztami. Na szczęście udało się dokupić dodatkową walizkę i reszta podróży do Zurichu i po przesiadce do Dar el Salam, odbyła się już bez większych problemów. Jedynym urozmaiceniem podczas podróży było międzylądowanie w Nairobi (Kenia), gdzie część pasażerów wysiadła a reszta przyglądała się grupie sprzątającej samolot :) Po godzinie ponownie wystartowaliśmy kompletnie nieświadomi jak duży wpływ ten epizod będzie miał na naszą podróż powrotną.
Przed samym lądowaniem stewardessy rozdały nam karty wjazdowe, w których musieliśmy wpisać m.in. po raz pierwszy i bynajmniej nie po raz ostatni nasze nazwiska i numery paszportów.
Po wylądowaniu w Dar el Salam dość sprawnie przebiegł proces kupna wizy i odbiór bagażu. W najbliższym kantorze wymieniłem trochę dolarów na tutejszą walutę i w ten sposób na kilka dni stałem się milionerem :)
Przed lotniskiem, z naszym nazwiskiem na kartce, czekała mocno wyluzowana Pani, która po przywitaniu zapakowała nas do busa i zawiozła do hotelu. Pani była bardzo sympatyczna, ale zachowywała się tak jakby właśnie coś dobrego wypaliła. Z czasem okazało się, że część kobiet w Tanzanii tak po prostu ma i już. Mówią powoli i jeszcze wolniej chodzą co było szczególnie zauważalne w restauracji :)
Następnego dnia, po niezbyt rewelacyjnym śniadaniu zapakowaliśmy się ponownie do busa i wróciliśmy na lotnisko. Podczas samej jazdy zapamiętałem jeden obrazek, ludzi strzygących trawniki maczetami.
Na lotnisku dla awionetek przeszliśmy kolejną oprawę bagażową, z prześwietlaniem bagażu, ściąganiem paska od spodni itp. włącznie. Oczywiście nie obyło się bez ponownego wypisywania imion, nazwisk i numerów paszportów. Nie wiedzieliśmy czy zmieścimy się w limitach bagażowych dlatego też oczekiwanie na wylot odbyło się w lekko nerwowej atmosferze. Po ok. 30 minutach wyszliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do autobusu. Autobus ruszył, przejechał ok. 50 metrów, zatrzymał się, ...i wszyscy wysiedliśmy i już na piechotę przeszliśmy jakieś 100 m dzielące nas od awionetki. Nie wiem jaki był tego cel, może jakieś przepisy ? Poza nami i rzecz jasna pilotem nikt więcej nie leciał.
Jeszcze przed lądowaniem w parku, można było oglądać stada antylop i żyraf. Nie mogliśmy jedynie namierzyć naszego lądowiska :)
W końcu się udało i nawet miękko wylądowaliśmy. Za oknem widać zabudowania lotniska :)
Po wypakowaniu naszych bagaży co ze względu na gabaryty nie było taką prostą sprawą poznaliśmy naszego kierowcę i przewodnika Justina, który pomógł nam zataskać nasze bambetle do klasycznego, żywcem wyjętego z przyrodniczych filmów, Landrovera.
Co prawda wylądowaliśmy już na terenie Parku narodowego Mikumi, ale niestety musieliśmy się cofnąć do bramy wjazdowej aby dokonać kilku niezbędnych formalności, np. wypisania naszych imion i nazwisk i numerów paszportów :) Niby prosta operacja trwała prawie godzinę - Hakuna Matata :) Na pocieszenie było wifi, dzięki któremu mogliśmy dać znać, że żyjemy.
Safari
Nasz pierwszy game drive rozpoczęliśmy od lekkiego lunchu w bliżej położonym campie. Jedzenie i sam camp był OK, ale z naszym docelowym miejscem noclegu przegrywał w przedbiegach. Po posiłku zaczęło się upragnione safari, które spełniło w 100% nasze oczekiwania.
Pierwszy tzw. game drive zaczęliśmy z grubej rury. Były lwy ...
Były słonie ze słoniątkami
pojedyncze słonie
i słonie z awersją do ptaków :)
Tego dnia widzieliśmy oczywiście sporo innych zwierzaków ale fajniejsze ujęcia udało nam się zrobić dopiero następnego dnia.
Po południu dojechaliśmy do campu, w którym mieliśmy spędzić kolejne dwie noce. Po dopełnieniu formalności, czyli wypisaniu imion, nazwisk, numerów paszportów itd. poszliśmy do naszych kwater.
Namioty są umieszczone na drewnianych platformach, dzięki czemu mogliśmy obserwować sawannę aż po horyzont.
... albo robić make up na kolejne safari :)
Namioty były typu 2 + 1
a to oznacza, że dla naszej czwórki były ciut za małe. To z kolei oznaczało, że nasze grzeczne inaczej dziewczęta zamieszkały w osobnym namiocie a to z kolei wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój. Dorotę trochę mniej jak sobie uświadomiła, że obóz nie ma żadnego ogrodzenia i jedynym co będzie odgradzać nas od krwiożerczych zapędów dzikich zwierząt jest płótno namiotu :)
Nasza łazienka, na lewo był kibelek a na prawo prysznic.
Zachód słońca trwa króciutko, zaraz potem wyłączają prąd i otoczy nas nieprzenikniona ciemność :)
Namiot naszych córek, był trochę wyżej, ale to i tak nie uchroniło ich przed inwazją mrówek.
Na szczycie wzgórza był bar i restauracja i najfajniejszy widok na okolicę. Można było wyciągnąć nogi na stole, wziąć drinka w jedną rękę, lornetkę w drugą rękę i obserwować zwierzaki przy wodopoju. Brakowało jedynie korkowego kapelusza na głowie i czarnoskórego lokaja w liberii :)
Safari dzień drugi
Noc przebiegła spokojnie, jedynie raz zbudził nas ryk lwów. Z dochodzących odgłosów można było wywnioskować, ze są w niewielkiej odległości od naszych namiotów. Chciałem nawet wyjść z latarką i to sprawdzić ale Dorota kategorycznie zabroniła mi się ruszać z łóżka :) Gdy się zbieraliśmy rano na śniadanie, widzieliśmy leżącą przy wodopoju jedną z lwic.
Obok tego drzewa jest wodopój dla zwierzaków, lwica leżała pod drzewem
Po naprawdę pysznym śniadaniu zapakowaliśmy się do landrovera i ruszyliśmy w trasę.
Nigdy w Polsce nie widziałem dudka, musiałem się pofatygować aż do Afryki aby go zobaczyć.
Tego dnia widzieliśmy mnóstwo żyraf. Różnią się od tych widzianych w zoo. Te mają postrzępione łatki na skórze.
Justin - nasz przewodnik





